Mój piątek
trzynastego nie był dniem pechowym. Z nieba lały się stróżki, kwaśnej
wody. Deszcz zalewał policzki i usta. Zamykał oczy. Siedząc na
przystanku, czekając zbyt długo na tramwaj, który nie przyjechał,
rozmawiając z Wami, myślami tak naprawdę błądziłam gdzieś indziej.
Błądzę nimi, odkąd poznałam JEGO. Odkąd stał się moim tlenem, wdychanym
powietrzem.
Spotkałam
Cię, a piątek trzynastego przestał dla mnie istnieć. Wszedłeś po
schodach, piękny, kropelki deszczu oszroniły Twoją kurtkę, mieniły się
jak śnieg w słoneczny dzień. (Każde nasze spotkanie rejestruję z taką
precyzją, nie chcę stracić żadnego ze szczegółów) Wyszliśmy na ten
jesienny deszcz… nasze głosy oddalały się od klatki numer 14 na mojej
ulicy. Malinowy róż mojej czapki dziwnie kontrastował z mrokiem nocy.
Latarnie uliczne odbijały się miodowym blaskiem w Twoich błękitnych
oczach, zabarwiając je na całkiem inny kolor. Film, dobre piwo,
śmieciowe jedzenie i Twoje ciepłe ramiona. Zmęczenie ustępowało.
I szok,
kiedy Twoje ciepłe usta złożyły pocałunek na moim policzku.
Elektryzujące uczucie, którego nie potrafię opisać. Twoja ufność i ten
błękit, w którym utonęłam. Rozmowy, szepty, śmiech, deja vu, Ty,
patrzący na mnie tak cholernie szczególnie… Miałam ochotę wyszeptać Ci,
że Cię kocham, ale to za szybko, wiem. Sam mi to mówisz.
I deszcz, kiedy mnie odprowadzałeś do domu o czwartej nad ranem… zdawał się szeptać słowa otuchy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz