sobota, 14 września 2013

piątek trzynastego

 
 
Mój piątek trzynastego nie był dniem pechowym. Z nieba lały się stróżki, kwaśnej wody. Deszcz zalewał policzki i usta. Zamykał oczy. Siedząc na przystanku, czekając zbyt długo na tramwaj, który nie przyjechał, rozmawiając z Wami, myślami tak naprawdę błądziłam gdzieś indziej. Błądzę nimi, odkąd poznałam JEGO. Odkąd stał się moim tlenem, wdychanym powietrzem.
 
Spotkałam Cię, a piątek trzynastego przestał dla mnie istnieć. Wszedłeś po schodach, piękny, kropelki deszczu oszroniły Twoją kurtkę, mieniły się jak śnieg w słoneczny dzień. (Każde nasze spotkanie rejestruję z taką precyzją, nie chcę stracić żadnego ze szczegółów) Wyszliśmy na ten jesienny deszcz… nasze głosy oddalały się od klatki numer 14 na mojej ulicy. Malinowy róż mojej czapki dziwnie kontrastował z mrokiem nocy. Latarnie uliczne odbijały się miodowym blaskiem w Twoich błękitnych oczach, zabarwiając je na całkiem inny kolor. Film, dobre piwo, śmieciowe jedzenie i Twoje ciepłe ramiona. Zmęczenie ustępowało.
 
I szok, kiedy Twoje ciepłe usta złożyły pocałunek na moim policzku. Elektryzujące uczucie, którego nie potrafię opisać. Twoja ufność i ten błękit, w którym utonęłam. Rozmowy, szepty, śmiech, deja vu, Ty, patrzący na mnie tak cholernie szczególnie… Miałam ochotę wyszeptać Ci, że Cię kocham, ale to za szybko, wiem. Sam mi to mówisz.
 
I deszcz, kiedy mnie odprowadzałeś do domu o czwartej nad ranem… zdawał się szeptać słowa otuchy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz