Tak bardzo zmęczona. Zmęczona pogodą.
Oczekiwaniami. Zmęczona swoją własną nieumiejętnością do podjęcia
pewnych kroków i zmierzenia się z rzeczywistością. Czas w końcu coś
zrobić. Zmierzyć się z własnymi lękami. Ale najpierw, muszę w końcu
odpocząć. Wziąć relaksującą kąpiel. Zjeść normalną kolację. Położyć się o
normalnej porze… wiem, że w tym momencie oszukuję siebie. Potrzebuję
nadziei. Potrzebuję otuchy. A jednocześnie odpoczynku od ludzi. Ludzi,
których kocham najmocniej na świecie, bo tylko oni są. Zawsze i
wszędzie. Mam dość tego miasta, dość samotnych nocy. Dość przeróżnej
maści dziwnych snów i bezsenności. Dość, totalnie, dość wszystkiego. Mam
ochotę wyjechać, uciec. Znowu. Wszystko minie, chroniczne zaburzenia
minął. Znowu, pewnego dnia wstanę rano (ale naprawdę rano!) z łóżka i
będę szczęśliwa. Bez powodu. Po prostu. I ta nadzieja i ludzie, którzy
są dla mnie, tak jak ja jestem dla nich, trzyma mnie przy życiu. I chęć
spełnienia marzeń, chęć przeżycie każdej chwili w pełni.
Kiedyś zasnę, zapomnę, zagubię się w
Twoich ramionach… nie wierzę, by mogło być inaczej. Nie wierzę… A jednak
mam obawy. Nic nigdy nie jest tak pewne, jakbym chciała by było. Nikt
nic do końca nie mówi… Może to i lepiej. Może muszę ogarnąć siebie i
swoje życie, by być dla kogoś tą najważniejszą? Może właśnie to jest ten
czas, by być tylko dla siebie, by być pełnią siebie (i umieć tą pełnię
podtrzymać, gdy już się samemu nie będzie)?
Każda niewiadoma rodzi następną. Ot, taka sytuacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz